Korespondencja własna
Lądek-Widmo
Wraz z dziennikarzem Piotrem Robakowskim udajemy się na ziemię kłodzką z darami od społeczności I Liceum Ogólnokształcącego w Gnieźnie. Po tym, co zobaczyliśmy po drodze do Kłodzka i w samym Kłodzku, jesteśmy autentycznie wstrząśnięci. Ten krajobrazowo cudowny region, wciśnięty między góry i spływające z nich do morza rzeki, przynosi co jakiś czas katastrofy i niewyobrażalne cierpienie. Niestety też, w ich skutek – śmierć. W czasie naszej drogi i rozmów z tutejszymi mieszkańcami, będziemy starali się poznać tajemnice, skąd bierze się siła, która pozostawia takie zniszczenia. Z Kłodzka zatem, obieramy kierunek na Bystrzycę Kłodzką i dalej drogą nr 392 kierujemy się na wschód regionu, do Lądka-Zdroju. Choć już doświadczeni widokiem jaki zastaliśmy wcześniej, mamy nadzieję, że mniejsza od Nysy Kłodzkiej rzeka Biała Lądecka, nie mogła przecież dokonać takiego ogromu zniszczeń…
W Żelaźnie skręcamy w lewo i kierujemy się przez Ołdrzychowice Kłodzkie, Trzebieszowice, wprost do Lądka-Zdroju. Marzyłem od dawna, by zobaczyć tę uzdrowiskową miejscowość, prawdopodobnie najstarszą z tych w Europie, z których cenne źródła pomagają ludziom w polepszaniu swojego zdrowia. Już w 1241 roku istniały tu bowiem urządzenia kąpielowe. Jednak pierwsza konfrontacja z tym co zobaczyłem, zupełnie zmiażdżyła wyobrażony wizerunek miasteczka. Zanim jednak dojedziemy, mijamy wsie podnoszące się ze skutków powodzi. To naprawdę niewyobrażalne, jak może wezbrać tak wąska rzeczka, że pozostawia po sobie momentami krajobraz księżycowy. Cała droga do bram Lądka, kiedyś musiała być usłana z obu stron drzewami, które teraz porozrywane, ogołocone z liści pochylają się w kierunku od rzeki. Biała Lądecka płynie już spokojnie i nieśmiało z ich lewej strony, ale niedawno woda przelała się przez te drzewa, drogę którą jedziemy, i zalała domy i gospodarstwa po drugiej stronie jezdni. Podobnie jak w Kłodzku, symetryczne szare linie wilgoci świadczą o tym, jak wysoka była tu woda. Wszędzie wokół wre praca ludzi. Zniszczone przedmioty są składowane wzdłuż drogi. To niekończące się hałdy śmieci, momentami formują jakby niski tunel, w środku którego jedziemy. Gdy w końcu wjeżdżamy do celu naszego przeznaczenia tego dnia, osłupieni widokiem patrzymy na siebie z Piotrem, czy na pewno nie pomyliliśmy miasta. Zastanawiamy się, czy to jakaś wieś, czy przedmieście Lądka-Zdroju, ale jest tu jakoś dziwnie pusto. Ulica Kłodzka wita nas pełnym słońcem, my, z wolna jadąc samochodem rozglądamy się, czy nie zabłądziliśmy. Kłodzka zmienia się w Ogrodową, a Ogrodowa to już mix bloków PRL i równie smutnej, zabudowy niedoinwestowanych kamienic. Ale ciągle jest tu pusto. Obserwując zabudowę, domyślamy się, że rzeka znajduje się po lewej stronie, a więc ulicą Strażacką i wąskimi ulicami docieramy na Rynek, ulokowany kilkadziesiąt metrów do wody.
To chyba aura wzmogła w nas poczucie jakiejś grozy, choć świeciło pełne słońce, wiatru niemal nie było, a temperatura sięgała 16 stopni. Przyznaliśmy z Piotrem, że wjeżdżając na Rynek, poczuliśmy się jak w westernowych filmach. Wszędobylska żółć, jakbyśmy przez filtr kamery patrzyli. Bruk zasłany żółtym pyłem, słońce odbija się od spękany żółtych elewacji niskich kamieniczek. Witryny sklepów bez okien i drzwi, gdzieniegdzie bujają się skrzypiące ich ramy bez szyb. Pusto. Przeraźliwie pusto. Na środku Rynku stoi kilka brudnych aut, cztery wojskowe ciężarówki, kilka Toi-Toi i kuchnia polowa w której nie ma ruchu. Wojskowi kucharze i wolontariusze, siedząc na krzesłach, nudzą się wyraźnie. Gdzie podzieli się ludzie? Zachodnia pierzeja Rynku ma cudne, choć mocno zapuszczone podcienia. Miejscowi mówią na nie po prostu „pod filarami”. Woda w czasie powodzi zalała je po same sklepienia. Będą ze 3 metry. Idziemy na Most Złotostocki, który znajduje się od „filarów” może z 20 kroków. Pod nim płynie Biała Lądecka. Właściwie nie pod nim, ale po tym, co z mostu pozostało. To jedyna czynna przeprawa nad rzeką w promieniu pewnie kilometra. Konstrukcja z 1928 roku, choć już bez barierek, w części oberwana, jeszcze dźwiga ludzi i samochody. W centralnej części miasteczka rzeka jest ujęta w kamienne ramy, za którymi wznoszą się domy i kamieniczki. Kiedyś były tu także mniej lub bardziej zagospodarowane bulwary. Dziś ich nie ma. To kompletna ruina. Bruk, asfalt, drzewa i krzewy porwała stąd woda. Stojąc na moście, jak sięgnąć okiem, wzdłuż rzeki gruzowiska. Dosłownie, jakby przywieziono tu ze zburzonego miasta jego okruchy i rozsypano jak popioły nad rzeką. Ponury widok. Malowniczo usytuowany nad samą rzeką dom przy ul. Widok, który zwisa kondygnacjami nad rzeką, poszarpany i zniszczony do wysokości pierwszego piętra. To i tak cud, że stoi, kiedy wokół niego ciężkie kamienne bryły woda wyrwała z betonowego podłoża. Jaki los czeka dom? „Zakaz wstępu” namalowany na elewacji chyba to przesądza.
Po przekroczeniu rzeki, z Piotrem chodzimy wzdłuż niej. Nie za bardzo wiemy, gdzie iść. Widok z każdej strony tak samo ponury. Zwracamy uwagę na pewne szczegóły. Np. brzoza z posiekaną korą jak odłamkami z granatu, do wysokości ok. 2 metrów ma zawinięte na sobie kilkadziesiąt warstw naniesionych z wodą przedmiotów. Drewno, plastiki, meble, ogromne bryły betonu. Jak ona to wytrzymała? Z rzadka w tym mieście widmie, ktoś nas mija. Jeden mieszkaniec mówi, że nurt niósł samochody. Nie wierzyliśmy dopóki na bulwarze ulicy Widok nie dostrzegamy części podwozia z dwoma kołami i hakiem. Co musiało się stać, by rozerwać na strzępy samochód dostawczy? Sama ulica już uporządkowana i przejezdna, ale za nią kolejne hałdy gruzu na tle zawilgoconych do pierwszego piętra domów. Niespiesznie, mężczyzna prowadząc rower, przegląda ten czyjś kiedyś wartościowy dobytek. Mijają nas samochody służb energetycznych, gazowniczych i wodociągowych. Wyczytujemy z nich nazwy miejscowości: Kraków, Sosnowiec, Warszawa… Miejskie spółki komunalne z całego kraju już tutaj są i pracują nad przywróceniem mediów. Co jakiś czas puste ulice patrolują policjanci, jest też wojsko. Sporo wojska. Żołnierze chodzą grupami, ze sprzętem, zaglądają do domów powodzian. Pytają, czy mogą pomóc. Każda siła rąk potrzeba. Po chwili wynoszą kolejne zniszczone przedmioty, u kogoś skuwają schody. Kierujemy się w kierunku zrujnowanego mostu św. Jana. Ze zdjęcia w internecie wiedziałem, że to jeden z symboli Lądka-Zdroju. Ta przeprawa z kamienia łamanego powstała w 1565 roku, a strzegł jej i Lądek św. Jan Nepomucen, patron mostów i tonących. Figura świętego pojawiła się tutaj w 1709 roku. Wystawili ją mieszkańcy oddając miasto w jego opatrzność. Do tej pory most opierał się wielkiej wodzie. Teraz, z relacji świadków wiemy, że pierwszy raz woda była ta silna i wysoka, że przelewała się górą obiektu porywając Nepomucena jej nurtem. Most ocalał po raz kolejny, choć wygląda on na zupełnie zrujnowany. Zostały z niego dwa łukowe przęsła, ale górnej części już nie ma. Rzeka stary kamień poniosła dalej.
Obok mostu, przy ul. Klonowej, stoi mężczyzna wpatrujący się w zabudowę leżącego po drugiej stronie rzeki rynku. Mówi do nas, że woda podniosła się w Białej Lądeckiej o 10 metrów. Zalało jego dom leżący przy samej rzece do pierwszego piętra. – Nie ma co porównywać – macha ręką pan Jan, gdy pytamy o rok 1997. Wtedy woda zalała mu piwnicę i część parteru. – Teraz mostu z Nepomucenem nawet nie było widać – relacjonuje ten jeszcze niedawny widok. Ulokowany w Rynku antykwariat pana Jana był jedną z wizytówek miasta. Woda zniszczyła i dom, i antykwariat, i mieszkanie po mamie. – Wszystkim ręce opadły – mówi gospodarz, który antyki zbierał od 48 lat. Dziś jest na emeryturze i stracił wszystkie starocie. Zna większość polskich antykwariuszy. Był stałym bywalcem jarmarków staroci. Teraz pozostała mu porcelanowa figura ze znanej włoskiej manufaktury porcelany Capodimonte. Była warta 12 tysięcy złotych, ale postacie nie mają już głów. Leży teraz na stercie za domem. Jak mówi, pozostała mu już tylko odbudowa domu. Na powrót do dotychczasowego zajęcia nie ma czasu, sił i środków. Stracił zegary, obrazy, książki, broń. Nic nie było ubezpieczone, bo nikt antyków nie chciał mu ubezpieczyć. Gdy rozmawiamy, za jego plecami mokry gruz wywożą z domu taczkami pomocnicy. Gdy szła woda, pan Jan z żoną schowali się na samej górze domu, ale wieczorem podjęli decyzję o ewakuacji do wyżej położonej części miasta. – Samochody płynęły jak zapałki, a przez rynek przepłynęła dwumetrowa fala – wspomina mieszkaniec. W powodzi utonęła jego sąsiadka. – Mieszkała w następnym domu. Nie chciała się ewakuować. Z Rynku dostała wodę z rzeki, parter zalało i zginęła – dodał ze smutkiem. Z relacji pana Jana wyłania się obraz trudny do objęcia rozumem. Nurt miał nieść kilkadziesiąt samochodów. Porwane odbijały się od kamienic na Rynku. Trudno w to uwierzyć, aż się zobaczy w internecie filmy z powodzi. Pan Jan jest regionalistą. Pytany o przyszłość, rozkłada ręce. – Będę żył z emerytury i oprowadzał wycieczki po Lądku. Opowiem, co tu się działo – mówi. Jak dodaje ze smutkiem, jego miasto już nie będzie takie, w jakim się urodził. Być może 1/3 zabudowy pójdzie do rozbiórki. Pan Jan nie kryje też złości. Jak mówi, natura naturą, ale ludzie jej w tym pomogli. Ma żal do Wód Polskich, że tamą w Stroniu Śląskim, której wał puścił, źle zarządzano. Nie spuszczano z niej wody. – Nie ma lasów. Na Złotym Stoku wszystko powycinali. Od kilkunastu lat trwa złodziejski proceder rabowania drewna z lasów. Do Chin za bezcen wyprzedają. Gdzie ta woda ma się zatrzymywać? Spływa wszystko po gołych zboczach i zasila rzeki – nie kryje oburzenia pan Jan i zwraca uwagę, by przyjrzeć się temu, co się dzieje z wycinką w masywie Śnieżnika. – W 97 roku padał deszcz grubo ponad tydzień, a teraz padał dwa dni. Gdzie ta woda ma się zatrzymać? Teraz takie tragedie będą częściej – przestrzega powodzianin. Na koniec zaprasza nas do domu i pokazuje ogrom zniszczeń. – Tutaj był mały apartamencik – wskazuje pusty zawilgocony pokój. Trawy i trzciny niesione z wodą z mułem przyklejone są do sufitu. Żegnając się, pan Jan prosi byśmy pojechali do części zdrojowej miasteczka. – Tam jest dopiero katastrofa – macha bezradnie ręką.
Zatem jedziemy. Nasz rozmówca ostrzegał, że widok jest straszny. Wojenny. Parkujemy przy Zakładzie Przyrodoleczniczym „Jerzy”. Budynek ostał się nienaruszony, ale wszystko poniżej sąsiedniej ulicy Kościuszki jest obrazem rozpaczy. Nie ma tu prawie żadnych mieszkańców. Tylko wojsko. Ścisła, wysoka i piękna zabudowa domów zdrojowych i kamienic, wygląda jak martwe miasto. Wyparowało gdzieś 5 tys. mieszkańców Lądku. Zalane partery lokali i ruina podwórek i ulic – to już widzieliśmy niżej w części rynkowej i w Kłodzku, ale część ulokowana przy Białej Lądeckiej to destrukt. W części zburzone domy, a w uliczkach dziwaczne konstrukcje z naniesionych ze Stronia Śląskiego przedmiotów. Wyżej położone Stronie niemal zniknęło z wodą. Wszystko to poszło właśnie na zdrój Lądku. W kamienice wpadały dachy, kamienie, samochody, drzewa. Wschodzimy na ruinę mostu w ciągu ul. Paderewskiego. Na tym zakręcie woda „wyburzyła” część kamienicy. Widzimy stąd fragment niedawnego życia jakiejś rodziny. Kuchnia i salon odsłonięte, bez jednej ściany. W tle słychać tylko wojskowe koparki, które spychają gruz. Przechodzi ratownik z psem. Jak mówi, przeczesują gruzy i kamienice. Szukają ludzi. Ostrzega by nie zbliżać się do niedalekiego domku z pruskiego muru. Codziennie przechyla się i może runąć do rzeki. Nie mamy wiele czasu, pozdrawiamy się i ruszamy do samochodu. Między kamieniczkami cisza i pustka. Zza rogu kilku znudzonych żołnierzy. Mieszkańców nie ma, jest tu tylko wojsko. Mnóstwo wojska. Kiedy odjeżdżamy, kilkunastu żołnierzy odpoczywa koło bramy jednej z kamienic. Na ich twarzach widać zmęczenie. Wyglądają jak po stoczeniu jakiejś bitwy w ruinach miasta. Istotnie. Oceniając po wieku, dla wielu z nich, służba tutaj była pierwszą bitwą jako żołnierzy. Opuszczamy ziemię kłodzką autentycznie wstrząśnięci. Przez kilkadziesiąt minut nie odzywamy się do siebie. Każdy sam w sobie przetwarza to, co zobaczył i poczuł. Zaledwie 30-40 km dalej ludzie żyją sobie spokojnie i zajmują się swoimi sprawami, od czasu do czasu zerkając w ekran telewizora, gdzie i tak już o powodzi nie ma za wiele słowa. A tu, cały czas dzieje się dramat ludzki.