Nieszczęśliwy wypadek w Albanii i niemoc polskich instytucji
„Jak się coś takiego stanie, to nie ma osoby, do której można zadzwonić,…nikt ci nie pomoże…”
To miała być krótka, trzydniowa wycieczka do Albanii, która dla rodziny państwa Mikołajewskich w jednej chwili zamieniła się w koszmar. Wskutek nieszczęśliwego wypadku (tonięcie nie zakończone zgonem) 25 – letni Filip trafił do szpitala, w którym walczył o życie. Pomimo udzielenia natychmiastowej pomocy, niedotlenienie mózgu spowodowało utratę świadomości. W tej, jakże dramatycznej sytuacji, pojawił się jeszcze jeden problem: niemoc polskich instytucji i brak realnego wsparcia dla rodziny, która z nieszczęściem musiała borykać się sama… – W nocy rozpaczałem, a za dnia starałem się nie tracić głowy – wspomina łamiącym głosem pan Robert, ojciec Filipa.
W maju tego roku Robert Mikołajewski z 25 – letnim synem Filipem i jego partnerką, a także dwoma pracownikami postanowili na kilka dni wyjechać do Albanii. To miał być krótki, trzydniowy pobyt, podczas którego pan Robert chciał pobyć z synem, odpocząć od trudów codziennego dnia i – być może – zaplanować dłuższy wakacyjny pobyt w odległym kraju. Czas spędzali w Tiranie, stolicy Albanii. – Chcieliśmy sprawdzić ten kierunek wakacyjny, żeby ewentualnie teraz, w sierpniu, jechać tam na wczasy – mówi pan Robert.
18 maja 2024 rok – ten dzień rodzina państwa Mikołajewskich zapamięta do końca życia. – Zwiedzaliśmy Tiranę i czekaliśmy na finałowy mecz Igi Świątek – wspomina pan Robert. – Przed godziną 16. poszliśmy do parku. W pobliskiej restauracji zapytałem, czy będziemy mogli zobaczyć ten mecz. Obsługa odpowiedziała twierdząco, mieliśmy tam być o godzinie 17 – opowiada. Godzina wskazana przez obsługę restauracji nieco zawiodła pana Roberta, przede wszystkim dlatego, że w Polsce już od godziny 16. zaczyna się relacja ze studio. Ponieważ do samego meczu pozostawała jeszcze godzina, rodzina zdecydowała wybrać się na spacer wzdłuż pobliskiego jeziora. – Było bardzo gorąco, termometr wskazywał 33 stopnie. Mieliśmy dojść do plaży, do której było blisko, może ze 100 metrów. Dziewczyna mojego syna weszła do jeziora, za nią poszedł mój syn, który nie chciał, żeby ona sama przepłynęła po skosie, na drugą stronę. My staliśmy na brzegu. Podszedł do nas jeden z Albańczyków i powiedział, że w tym miejscu jest niebezpiecznie, że w jeziorze są wodorosty. Spojrzałem w stronę syna i odpowiedziałem, że już nie ma problemu, że syn już dopływa do drugiego brzegu, do którego miał może 10 metrów. Wtedy zauważyłem, że Filip zniknął pod wodą – relacjonuje. Reakcja była błyskawiczna. Pan Robert razem z kolegą wskoczyli do wody i podpłynęli w miejsce, w którym ostatni raz widzieli Filipa. Do Polaków dołączył jeszcze jeden Albańczyk. – Cała akcja trwała cztery, może pięć minut. Nie wiem…dla mnie to była wieczność. Później, z relacji świadków wiem, że dosyć szybko go znaleźliśmy – opowiada pan Robert. Filip został wyciągnięty na brzeg, był nieprzytomny. Rozpoczęła się reanimacja, w której na zmianę brało udział kilka osób. Bardzo szybko na miejscu pojawiła się policja i pogotowie ratunkowe. Ratownicy medyczni przejęli wciąż nieprzytomnego Filipa, który został przetransportowany do szpitala. – Syn został wprowadzony w śpiączkę farmakologiczną. Po tygodniu próbowali go wybudzić i okazało się, że nie są w stanie. Okazało się też, że syn ma dużo obrażeń, które dotknęły nerki, żołądek, płuca, a także niedotlenienie mózgu, które spowodowało utratę świadomości. Tam mu ratowali życie, robili co mogli – wspomina.
Pobyt w Albanii trwał od 18 maja do 6 czerwca. W końcu Filip się wybudził. Przytomny, ale nieobecny – tak określano jego stan. Lekarze stwierdzili, że można go w sposób bezpieczny przetransportować do Polski. I tu dla rodziny zaczął się kolejny koszmar. – My, na swój koszt, zorganizowaliśmy transport i zaczęły się schody. Polska zaczęła nam przeszkadzać. Usłyszeliśmy, że żeby transport wystartował potrzebna była gwarancja rezerwacji łóżka w szpitalu docelowym. I to się okazało najtrudniejszym zadaniem. Nie ma żadnych wytycznych, nikt nie był w stanie nam pomóc – stwierdza pan Robert. Żaden ze szpitali w Polsce, do których zwróciła się rodzina, nie chciał dać gwarancji przyjęcia Filipa na oddział. Mnóstwo telefonów i bezpośrednich wizyt w placówkach medycznych oraz różnych instytucjach. Lista instytucji, do których gnieźnianin zwracał się z prośbą o pomoc jest długa, to m.in.: Narodowy Fundusz Zdrowia, Zakład Usług Społecznych, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Zdrowia. – Ciągle krążyliśmy pomiędzy tymi instytucjami, a każda nas odsyłała do następnej. Nikt nie chciał nam pomóc – mówi zdruzgotany mężczyzna. Niemoc instytucji i determinacja rodziny sprawiły, że w pewnym momencie pan Robert postanowił zadzwonić do Kancelarii Premiera. – Tu po raz pierwszy usłyszeliśmy, że postarają się nam pomóc, oczywiście na ile będą mogli. Okazało się bowiem, że dyrektorowi szpitala lub ordynatorowi oddziału nikt nie może nic nakazać; nie mają tam żadnych wytycznych, żeby przyjąć taką osobę. (…) W jednym ze szpitali usłyszałem od lekarza, że go to nie interesuje, mimo tego że mieliśmy skierowanie pilne i jednym tylko telefonem możemy uruchomić ten transfer medyczny. Byliśmy cały czas odsyłani. Nikogo to nie interesowało – mówi gnieźnianin.
Jak informuje pan Robert, po kontakcie z Kancelarią Premiera do rodziny zaczęły odzywać się inne instytucje, m.in Ambasada Polski w Albanii, ale również NFZ, który poinformował, że rozpoczęta została procedura w postaci rozesłania próśb do szpitali o przyjęcie Filipa. Jednak – jak zauważa gnieźnianin – wyglądało to raczej na tworzenie pozorów działania w tej sprawie.
Po kolejnym z wielu wykonanych przez pana Roberta telefonów, miejsce dla Filipa w końcu się znalazło: w szpitalu przy ul. Raszei w Poznaniu. Od momentu uzyskania gwarancji do momentu dotarcia transportu z Filipem do Poznania minęło 25 godzin. W końcu Filip trafił na Oddział Intensywnej Opieki Medycznej, w szpitalu w Poznaniu, w Polsce.
Warto zwrócić uwagę, że w obliczu takiej tragedii, jak wypadek bliskiej osoby w obcym kraju, ciężko zachować trzeźwość umysłu i logikę myślenia, czy utrzymać emocje na wodzy. – W nocy rozpaczałem, a za dnia starałem się nie tracić głowy – wspomina pan Robert łamiącym głosem. Mężczyzna chciałby, żeby jego historia stała się przestrogą dla tych, którzy planują wyjazd za granicę. – Teraz bardzo dużo ludzi wyjeżdża do Turcji, do Albanii, do Egiptu. Jak się coś takiego stanie, to nie ma osoby, do której można zadzwonić,… nikt ci nie pomoże. Zamiast wyciągniętej ręki, rzucają ci kłody pod nogi. Za granicą zostajesz zupełnie sam – stwierdza i dodaje, że w jego odczuciu powinien być powołany koordynator, który byłby w stanie pokierować w takiej sytuacji. Jak podkreśla rodzina państwa Mikołajewskich, chcieliby aby problem został zauważony przez rząd, który byłby w stanie powołać takiego koordynatora – człowieka, który sprawiłby, że nikt w obliczu takiej tragedii, jaką jest wypadek najbliższej osoby, nie został sam.
Ta historia, dzięki sile i determinacji rodziny Filipa, skończyła się dobrze – w kwestii przetransportowania młodego mężczyzny do Polski. Teraz najbliżsi mogą skupić się wyłącznie na tragedii, która ich dotknęła. Filip jest przytomny, ale jego stan określany jest jako wegetatywny, nie ma z nim kontaktu. W ostatnich dniach został przewieziony do ośrodka rehabilitacyjnego, w którym jest kontynuowane jego leczenie.
Rodzina prowadzi zbiórkę środków na leczenie i rehabilitację Filipa, które są bardzo kosztowne (https://pomagam.pl/ycm3kh).