Jazz
Żaba Jazz Festival, czyli siła przyjaźni

Początki bywają trudne, ale z tym trudem borykają się głównie amatorzy, często zbyt porywczy lub skupieni aż nadto na chwilowym błysku i zysku. Tutaj nie ma jednak przypadkowości. Pierwsza edycja nowego jazzowego festiwalu w Toruniu miała rozmach zupełnie zawodowy, bez wpadek, sztucznego blichtru, za to w niezwykle ciepłej, rodzinnej atmosferze. Jazz wrześniowego wieczoru w Lizard Kingu zbudował Wspólnotę. Wspólnotę, która miłość do muzyki jak pochodnię przekazywała z ręki do ręki, łącząc kolejne ogniwa tego ciekawego i potrzebnego festiwalu.
Jazzu nigdy mało, każda zatem nowa inicjatywa rozszerzająca ofertę spotkania z tą muzyką jest godna poklasku. W czasach coraz trudniejszego zabiegania o mecenasów, dobrodziei dających się uwieść rysowanym im planom o powodzeniu nowego projektu, podjęcie się takiego zadania wielu zniechęca. Zanim ze sceny popłyną oczekiwane dźwięki, „chodzenia” wokół tematu jest tak potwornie dużo, że sporo organizatorów rezygnuje, nie widząc sensowności w doprowadzeniu projektu do celu. A potem jeszcze to rozliczenia, bilanse, raporty. Dobra robota dla wariata, albo… tych, co nie peszą się dużymi wyzwaniami i napędza ich właśnie wariactwo. Wariactwo szaleńczej miłości do muzyki ma dobrze udokumentowane przykłady i sukcesy; znamy je wszyscy. Miejscem „debiutu” (dlaczego w cudzysłowie, za chwilę) nowego festiwalu był Toruń, mający wspaniałą i sprawdzoną widownię muzyczną, co finalnie sprawdziło się bezdyskusyjnie. Podtytuł Żaba Jazz Festival brzmiał: „Jazz, Rock & Friends”. Banalnie, prawda? I ten banał stał się skuteczną recepturą, która drewniane wnętrza Lizard Kinga nasączyła duchem bliskości. Tak, bo mimo faktu, że do Torunia tylko na jeden wieczór zjechały największe nazwiska polskiego jazzu, co jest samo w sobie potężne, to atmosfera stworzona przez organizatorów dała festiwalowi ten pierwiastek wyjątkowości, który wyróżnia podobne projekty spomiędzy siebie i porywa serca fanów. I z tego „Jazz, Rock & Friends” to może ten ostatni człon ma największą wartość w toruńskiej Żabie.
No to, by wejść głębiej w ten festiwalowy podtytuł, rozwinąłbym go tak: Jazz – Ewa Minicz, Rock – Grzegorz Minicz, Friends – cała masa osób, których to muzyczne małżeństwo otuliło przyjaźnią z rytmem muzyki pod skórą. Choć Żaba Jazz Festival to nowa inicjatywa, nie może być tutaj oczywiście mowy o „pierwszym razie”. Ewa przez lata całe budowała markę Międzynarodowego Festiwalu Jazzowego „Jazz Pod Piątką” w rodzinnym Gnieźnie, który stał się żelaznym punktem zbiórki wszystkich najważniejszych nazwisk tej muzyki w kraju i nie tylko. Grzegorz to potęga perkusji, bluesa i rockowego grania. Ogromne doświadczenie obojga i obranie za patrona swojego małżeństwa muzykę – to przepis i przepustka do zrobienia (albo kontynuowania) muzycznego wydarzenia. I zdaje się – Żaba jest udaną reinkarnacją festiwali w Gnieźnie, ale w nowym, szerszym i lepszym wydaniu. Przede wszystkim jazz jest tu mocno podbity gitarą (Napiórkowski, Anthimos), zrytmizowany wibrafonem (Maseli) i drapieżną wokalizą (Łobaszewska). Czwórka gigantów mogłaby zagrać tego wieczora w Toruniu swoje własne, potężne koncerty, ale tu – to zaleta! – musiało zadziałać zagęszczenie muzyki. Goście zagrali tylko po 3-4 utwory ze swojego repertuaru kondensując przekaz i podnosząc go do wręcz religijnej celebracji, która unosiła słuchaczy pod dach klubu. Może to wywołać protesty niektórych z nich, bo słuchać każdego z artystów marzyłoby się dłużej, ale jednodniowa forma festiwalu ma też tą zaletę, że przekrojowo możemy w ciągu 2-3 godzin obcować z różnorodną muzyką najwyższej próby.
I tu pojawiają się ci Przyjaciele z podtytułu Żaby. To toruńskie środowisko muzyczne skupione m.in. wokół Toruńskiej Szkoły Perkusji Grzegorza Minicza, środowiska rockowo-bluesowego, no i oczywiście jazzu. Każda z czterech głównych postaci festiwalu grała z lokalnymi młodymi talentami, dopiero upiększającymi świat muzyki swoimi dźwiękami. Wypada wymienić tu ich wszystkich: Igor Nowicki, Marcin Grabowski, Michał Dykban, Izabella Król-Styś, Dawid Gołębiewski (sekcja rytmiczna koncertów) oraz Agnieszka Grajkowska-Wierzba, Andrzej Bruner Gulczyński, Łukasz Fijałkowski, Piotr Pokutycki (zespół Jazz Friends), których wspomagał zza perkusji Grzegorz Minicz oraz prowadzącego wydarzenie Mariusza Składanowskiego, dyrektora Radia GRA FM, który z lekkością i wielką wprawą delikatnie wypełniał przerwy między koncertami. To wielki przywilej i szansa dla każdego z tych muzyków – czy to początkujących, czy bardziej doświadczonych, by zagrać z prawdziwymi tuzami muzyki i to w rodzinnym Toruniu. I tu mamy tę wartość dodaną, nową, która z Żaba Jazz Festival od razu zrobiła wydarzenie najwyższej rangi, ale nadała mu wymiaru lokalności, tak dziś często pomijanej przy organizacji wielu wydarzeń kulturalnych, gdzie tutejsi twórcy pozostają w swojej szarzyźnie codziennych zmagań w promowaniu siebie i swojej pasji, a uwaga skupia się na innych. W Żabie to oni stanęli z mistrzami na jednej scenie dostępując tego, na co swoją pracą słusznie zasłużyli. Widownia, jak te toruńskie żaby z lokalnej legendy o flisaku, podążyła za muzyką najwyższej próby, a polski jazz zyskał (odzyskał) pięknie zorganizowany festiwal wyczarowujący Wspólnotę. Warte jest odnotowanie, że do Torunia przyjechała duża grupa miłośników jazzu z Gniezna – przyjaciół Ewy Minicz, co może stać się miłą tradycją kolejnych edycji festiwalu. Trzymam kciuki.