Skip to main content

Wspomnienie tego czego już nie ma 

Gdy przestały kwitnąć palmy…

 |  Aleksander Karwowski  | 
We wnętrzu gnieźnieńskiej palmiarni (for. archiwum rodziny Sokołowskich)

A teraz wyobraźmy sobie, drodzy gnieźnianie, że w tej zmiennej ponurej polskiej zimie, znajdziemy tuż, tuż niedaleko miejsce, w którym w przyjemnym cieple i wszędobylskiej zieleni czujemy się jak w tym utraconym raju. Tuż obok pręży się ogromna palma daktylowa prawie wypychając szklany sufit, obracając się zrywamy soczystą figę, a do zmysłów uderza nam już zapach gorejącego krzewu Mojżesza. Kusi skrzek egzotyki, bo kawałek dalej proszą by je podziwiać kolorowe papugi (aż 60 sztuk). Za nim do nich jednak dojdziemy nie dajmy się nabrać leżącym na ziemi kamieniom. To kaktusy, które tylko zastygają złudnym wyglądem. Tu rośliny z Afryki, tam z Ameryki, tuż obok z Japonii, a w akwariach pląsy uprawiają karpie koya, wężogłowy, piranie i sumy rekinie. Cała flora i fauna świata w jednym miejscu! Tak było w gnieźnieńskiej Palmiarni. Miejscu, które choć fizycznie jest, to wcale go nie ma.

Gdyby gnieźnieńska palmiarnia dalej funkcjonowała, w grudniu 2023 roku obchodziłaby jubileusz 85 lat funkcjonowania. Jej powstanie było inicjatywą inspektora Edmunda Sokołowskiego – przedwojennego ogrodnika miejskiego i sekretarza Towarzystwa Miłośników Ogrodnictwa. Miejscem, które wybrał dla pobudowania cieplarni i palmiarni, była funkcjonująca od 1903 roku oranżeria przy ówczesnej ulicy Przy Rzeźni. Szklana konstrukcja posadowiona na metrowej wysokości podmurówce miała 6 metrów wysokości i 7,8 metra długości, a cieplarnia miała długość 12 metrów i 3 metry wysokości. O cennej inicjatywie Sokołowskiego informowała ówczesna prasa: „jedziemy do ogrodnictwa miejskiego, gdzie oczekuje już naszego przybycia zawsze pogodny i uśmiechnięty p. inspektor Sokołowski” – relacjonuje dziennikarz Lecha wizytę na budowie palmiarni w numerze z 19 listopada 1938 roku. Jak zapewnia, otwarcie obiektu nastąpi w połowie grudnia tego roku. 85 lat później odwiedzam w domu pana Włodzimierza Sokołowskiego – syna Edmunda, dziś na zasłużonej emeryturze, który jako inspektor do spraw zieleni w Urzędzie Miejskim 29 lipca 1991 roku przejął palmiarnię od zarządzającego nią do tej pory Ośrodka Szkolno-Wychowawczego nr 1 (ten otrzymał obiekty w latach 60-tych kiedy Zakład Zieleni Miejskiej przeniósł się na Kawiary). Obiekt jest wtedy zrujnowany. Pan Włodzimierz wyciąga kronikę palmiarni i pokazuje palcem, nie kryjąc wzruszenia, zdjęcia z roku 1939 dopiero co pobudowanej palmiarni i cieplarni. Kolejna data w oprawionym skórą albumie to już 1991 rok. Oglądamy zdjęcia. Alejki i trawniki są zachwaszczone, obudowane brudnymi szybami przestrzenie wydają się od lat opuszczone. Inspektor zabiera się za ratowanie miejsca, które zbudował jego ojciec.

Palmiarnia w roku 1939 (fot. archiwum rodziny Sokołowskich)

Nie byłoby tego efektu, gdyby nie bezinteresowna pomoc ludzi – mówi dziś Włodzimierz Sokołowski wspominając początki jego zarządu palmiarnią. Zadanie ratowania tego unikatowego miejsca przekazał mu Bogdan Trepiński, ówczesny prezydent miasta. Rośliny podarowali ogrodnicy Pełczyński i Dopierała, prace porządkowe z braku środków wykonywali nieletni w ramach prac interwencyjnych, oraz skazani z zakładu karnego. Wnętrza wypełniły się dziesiątkami gatunków kaktusów, a większą szklarnię zajął dostojny „Feniks” – wówczas już 80-letnia palma, która nie tylko pamiętała czasy PRL, ale także łączyła ten czas z okresem przedwojennym, kiedy pielęgnował ją ojciec pana Włodzimierza. Należy tu wspomnieć, że kiedyś w palmiarni zimowało 13 palm, które w okresie wiosenno-letnim ozdabiały skwery miasta. – Mieliśmy świeże owoce figi, daktyla, ananasa. W tym czasie dzieciaki nas odwiedzające tego nie znały! Zrywałem taką figę i dawałem do spróbowania. Ale to była rewelacja! – ożywia się gospodarz. Z biegiem tygodni pojawiały się w palmiarni akwaria z egzotycznymi rybami, papugi, żółwie. Sprzedawano tu nawet humus z własnego założenia, który z obornika robiły… dżdżownice kanadyjskie. Sprzedawano mieszkańcom kwiaty z własnej hodowli (dwukrotnie tańsze niż w kwiaciarniach), hodowano je też – rzecz jasna, dla upiększania miasta (ile by kosztowało zamawianie kilkudziesięciu tysięcy kwiatów na wolnym rynku?). – Nie mieliśmy etatów. Wszystko tworzone było z miłości do roślin i zwierząt oraz z pasji. Po kaktusy jeździłem sam po całym kraju. Odwiedzałem ogrody botaniczne. Ryby do sekcji „Wodny Świat” pozyskiwałem od hodowców – wymienia pan Sokołowski. Zaciekawienie budziły piranie, wężogłowy, sum rekini, jesiotry z Bajkału, ostronosy, karpie koi, które pływały między nenufarami, amazonkami, trawkami szerokolistnymi. Te rośliny i ich zagospodarowanie przyjeżdżali podglądać ludzie z całego kraju, którzy przy domach tworzyli oczka wodne. Zresztą palmiarnia była także miejscem odbywania lekcji. Do pana Sokołowskiego przychodziły szkolne wycieczki, które gospodarz osobiście oprowadzał zajmując ich uwagę ciekawymi opowieściami o faunie i florze. Rocznie odwiedzało go nawet do 10 tysięcy dzieci! Aż trudno dziś uwierzyć, że w tym arcyciekawym miejscu nie było etatów! Palmiarnia utrzymywała się ze skromnej zapomogi miasta oraz sprzedaży rezultatów własnej hodowli, a prace pielęgnacyjne wykonywała młodzież po lekcjach oraz pracownicy zatrudnieni w ramach robót interwencyjnych. Akwaria, szkło, węgiel – kupował najczęściej za swoje środki gospodarz miejsca.

Włodzimierz Sokołowski (z prawej) oraz prezydent Bogdan Trepiński (w środku) w wywiadzie dla mediów (fot. archiwum rodziny Sokołowskich)

Z panem Włodzimierzem przeglądamy kolejne strony kroniki pełne kolorowych fotografii ciekawych okazów kwiatów, ryb, papug. Są wycinki prasowe pełne zachwytu odwiedzających to miejsce redaktorów różnych gazet. Uwagę moją zwracają fotografie grupy Japończyków. – Przyjmował ich prezydent Trepiński – przypomina sobie gospodarz. – Byli zachwyceni tym co zobaczyli, a zobaczyli także kwiaty z ich rodzinnych stron – podkreśla. Goście z dalekiego kraju podarowali miastu sadzonki kwitnącej wiśni jako symboliczne podziękowanie za przyjęcie przez Gniezno grupy 30 dzieci z rodzin dotkniętych trzęsieniem ziemi w 1995 roku w Kobe. Kolejne strony kroniki to pojawienie się legwana, czy nowe większa akwaria (największe mieściło ponad tonę wody!). To małe miejsce na uboczu centrum Gniezna stało się jego prawdziwą wizytówką. Pracowało na rzecz miasta, ale i dla gnieźnian. Decyzją p. Sokołowskiego pozyskiwane drewno z cięć drzew przekazywano nieodpłatnie ubogim mieszkańcom. Intensywne życie palmiarni przyniosło nawet dylemat. Kaktusy i palmy rozrosły się do takich rozmiarów, że nie mieściły się już pod szkłem. Ciąć je czy rozbudować palmiarnię? – zadawał sobie wielokrotnie pytanie Włodzimierz Sokołowski, ale na to drugie – lepsze rozwiązanie, nie było na przełomie wieków XX i XXI środków w miejskiej kasie. A plany rozwoju były, m.in. gospodarz chciał zaprezentować mieszkańcom ryby morskie. Chroniczny brak pieniędzy nie był jedynym problemem naszej palmiarni. Dokuczali jej wandale, którzy tłukli szyby kamieniami, włamywali się, kradli kaktusy, papugi, ale to nie zniechęcało W. Sokołowskiego. Z grupą współpracowników naprawiali szkody (często za swoje pieniądze) i obiekt dalej udostępniali zwiedzającym przez cały rok. Za darmo.

Historia palmiarni kończy się właściwie z odejściem pana Włodzimierza na emeryturę. Gdy to wyjątkowe miejsce na planie Gniezna straciło gospodarza z sercem, zaczęło się jego znikanie. Nieogrzewane pomieszczenia, które były do tej pory domem dla roślin, uśmierciły je, a palma zamarzła. – Jedne pokolenia budują, drugie rujnują – mówi gorzko rozkładając ręce gospodarz spotkania. Dochodzimy do ostatniej karty kroniki i dochodzi do mnie smutna stara konstatacja: nie wszystko w świecie musi przynosić zysk, i nie wszystko da się przeliczyć na pieniądze. Edmund Sokołowski palmiarnię dla miast stworzył, jego synowi przyszło ją oddać w ręce, które to dziedzictwo zakończyły. – Dziś by zobaczyć papugę, dotknąć palmy i zobaczyć piękne kwiaty, to albo pojedziemy do poznańskiej palmiarni, albo zajrzymy do internetu. Ale co to za satysfakcja, gdy mieliśmy to na miejscu, w Gnieźnie – żegna mnie pan Włodzimierz. I wychodząc z jego domu na ponurą jak zwykle zimową aurę, tylko mogę po tej opowieści westchnąć, że najchętniej uciekłbym przed to pogodą do tej palmiarni przy ulicy Sobieskiego, o której z taką pasją opowiadał mi gospodarz. Ale nie ma do czego. Pozostała kronika i gorzkie wspomnienie 85 lat miejsca, które fizycznie jest, ale wcale go nie ma.

Tagi